Oddolnie tworzymy niezależną lewicową publicystykę. Rób ją razem z nami! Czekamy na Twoje teksty i komentarze.
publicystyka-ape@riseup.net
Wbrew temu, co można sądzić po lekturze komentarzy w liberalnych mediach, decyzja Prawa i Sprawiedliwości o organizacji państwowego marszu w tym samym miejscu i czasie, co odwołany przez prezydentkę stolicy Marsz Niepodległości, nie jest wyciągnięciem ręki do jego organizatorów. To strategicznie ryzykowne zagranie pokazuje, że partia rządząca jest gotowa do wejścia z nacjonalistami w otwarty konflikt. Jest wiele powodów, by sądzić, że ma również wszelkie narzędzia do wyjścia z niego zwycięsko.
Decyzja Hanny Gronkiewicz-Waltz o zakazaniu Marszu Niepodległości nie była szczególnie zaskakująca i odważna, za to od początku skazana na porażkę. Do przewidzenia było, że narodowcy się od niej odwołają, a sąd uchyli zakaz. Można oceniać ten manewr mniej lub bardziej entuzjastycznie. Nie da się ukryć, że jest to polityczna zagrywka, w oczach wielu osób godząca w najbardziej podstawowe demokratyczne swobody – prawo do wolności słowa i zgromadzeń. To, co zrobił później Andrzej Duda wespół z Mateuszem Morawieckim zupełnie zmieniło jednak dynamikę wydarzeń i wprowadziło do gry gracza, którego się nie spodziewano – partię rządzącą.
Na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że Prawo i Sprawiedliwość próbuje zablokować decyzję stołecznych władz i za wszelką cenę doprowadzić do tego, by Marsz Niepodległości odbył się bez przeszkód. Jego organizatorzy przez cały dzień miotali się w treści swoich oświadczeń, wysuwając niespójne ze sobą komunikaty. W międzyczasie prominentni członkowie PiS-u zaczęli przedstawiać swoje własne założenia i plany dotyczące prezydenckiego marszu. Od niewiele znaczącego zaproszenia „wszystkich środowisk”, przez zakaz emblematów organizacyjnych, aż po deklarację, że wojsko nie dopuści do wcześniejszego zgromadzenia narodowców na Rondzie Dmowskiego. Mimo deklarowanych negocjacji z władzą, wszystkie te wydarzenia popychają organizacje nacjonalistyczne do zajmowania coraz ostrzejszych stanowisk względem prezydenta i partii rządzącej. Znając skłonność uczestników Marszu Niepodległości do agresji i przemocy, zaognianie tego konfliktu nie wróży nic dobrego dla żadnej ze stron.
Od kilku lat, ze względu na starcia nacjonalistów z policją, ta ostatnia stosuje taktykę zerowej widoczności na trasie demonstracji. Setki radiowozów pochowane są wtedy w mniejszych uliczkach, a służby porządkowe na życzenie organizatorów Marszu, usuwają z jego trasy wszystkie elementy mogące zostać uznane za choć odrobinę „prowokacyjne”. Nacjonalistyczna demonstracja ma własną służbę porządkową.
W tym roku, ze względu na udział przedstawicieli rządu, dotychczasowa taktyka policji najprawdopodobniej nie będzie mogła zostać zastosowana – dodatkowe środki bezpieczeństwa mogą wręcz doprowadzić do przemocy w skali, od której przez kilka ostatnich lat udało się nam odzwyczaić w czasie listopadowej gorączki. Mimo, że strategia podjęta przez Prawo i Sprawiedliwość jest ryzykowna, nie musi to oznaczać, że nie jest politycznie wykalkulowana.
Nacjonaliści stanowili koncesjonowaną bojówkę PiS-u na długo, zanim ten wygrał wybory. W czasach antyspołecznych i ideowo miałkich rządów Platformy Obywatelskiej stanowili trzon oddolnego prawicowego oporu, który został bardzo szybko (z mniejszym lub większym sukcesem) zagospodarowany przez partie polityczne i wielki „przemysł patriotyczny”. Antyestablishmentowy bunt narodowców został szybko skapitalizowany, a język skrajnej prawicy jest dzisiaj językiem władzy, która w przeciwieństwie choćby do Ruchu Narodowego stanowi potężną i jak na razie niepokonaną siłę. Po wygranych wyborach PiS potrzebował trochę czasu, by przekonać do siebie elektorat skrajnej prawicy. Przymykał oko na rasistowskie i antysemickie ekscesy narodowców, ataki na demonstracje KOD-u i tzw. opozycji ulicznej. Nacjonaliści z kolei, zamiast budować konsekwentną i radykalną krytykę partii rządzącej, wybrali szamotaninę z nieistotną opozycją, w dalszym ciągu pozostając na smyczy partyjnej prawicy.
Dzisiejsza walka o elektorat Prawa i Sprawiedliwości toczy się jednak zupełnie gdzieś indziej. Rządzący nie muszą przekonywać do siebie skrajnej prawicy, bo już się nią stali, wchłaniając niemal całkowicie nacjonalistyczny punkt widzenia. Grupą wyborców i wyborczyń, którą musi zainteresować dziś PiS jest polityczne centrum.
Prowokowanie nacjonalistów do przemocy po to, by móc ich potem obwinić o radykalizm, rasizm i agresję, a samemu spozycjonować się bliżej środka politycznej osi może okazać się dla Prawa i Sprawiedliwości punktem wyjścia do budowania wizerunku stanowczej, lecz „łączącej wszystkich Polaków” partii – wizerunku, którego potrzebuje, by wygrywać kolejne wybory.
Można oczywiście założyć, że wojna PiS-u z narodowcami przyniesie ich ruchowi renesans i będziemy mieć do czynienia z powtórką sytuacji sprzed kilku lat, gdy byli oni solą w oku Platformy Obywatelskiej. Problem w tym, że jeżeli coś się stanie, tym razem po stronie Marszu Niepodległości nie staną najprawdopodobniej żadne liczące się media – ani liberalne i lewicowe, ani te, które służą władzy za tubę propagandową. W czasach, gdy koszulki „Red is bad” nosi prezydent Polski, a kult Żołnierzy Wyklętych jest już w całości upaństwowiony, znalezienie nowej tożsamości oporu i kanałów jej dystrybucji może wcale nie być dla nacjonalistów takie proste.
Trudno wyrokować, co wydarzy się 11 listopada w Warszawie, bo sytuacja jest niezwykle chaotyczna i dynamiczna. Wiadomo jednak na pewno, że na ulicach stolicy będzie naprawdę niebezpiecznie. Dla wszystkich, niezależnie od politycznej proweniencji. Dla postronnych i przechodniów, antyfaszystów i antyfaszystek, aż w końcu dla nacjonalistów, nacjonalistek i wszystkich osób, które przyjdą na prezydencki przemarsz. Bezpieczni będą tylko ci, którzy podejmują decyzje. Biorąc pod uwagę mijające sto lat polskiej niepodległości, wcale nie jest to odosobniony przypadek.
***
piotr A. bałtroczyk – socjolog bez potwierdzającego to papierka, członek kolektywu APE.